GRUPA, KTÓREJ MIAŁO NIE BYĆ

Dawno, dawno... A może wcale nie tak dawno temu, bo w 2010 roku. Za górami, za lasami... A właściwie to znacznie bliżej, bo w Ośrodku Kultury w Czersku; pracowałem jako instruktor zajęć wokalnych i nauki gry na instrumentach. Jednocześnie byłem także konsultantem sieci informacyjnej dla młodzieży Eurodesk.

Pewnego dnia, jedna z dziewczyn uczęszczających na zajęcia, zapytała mnie czy też może zostać takim konsultantem. Wraz z koleżanką pojechały na szkolenie wprowadzające do Warszawy, ale że obie były niepełnoletnie, to mi przypadło towarzyszyć im w roli opiekuna. Wieczorem, dla zabicia czasu chcieliśmy obejrzeć jakiś film. Hitem były wówczas "Galerianki". Do kina jednak mieliśmy daleko, toteż zdecydowaliśmy się pójść na musical "Metro".

Na miejscu okazało się, że wejściówki były już wyprzedane, zostało tylko 5 wycofanych rezerwacji. Kasjerka pozwoliła nam wejść pod warunkiem, że weźmiemy wszystkie. Tak zrobiliśmy. Kiedy aktorzy wyszli na scenę, Agnieszka z zachwytem krzyknęła "Romeo!". Roześmiałem się. Na scenie pojawił się mój kolega z festiwalu Gama w Kołobrzegu - Krzysiek Rymszewicz, który występował również w innej produkcji Studio Buffo. Po spektaklu, gdy emocje opadły, Agnieszka wypowiedziała jedno magiczne zdanie...

FAJNIE BYŁOBY ZAGRAĆ TAKĄ ANKĘ

I po powrocie z Warszawy zaczęła przepisywać całe libretto. Tydzień później przyszła do mnie z gotowym scenariuszem, nie wiedząc, że w międzyczasie napisałem do teatru z prośbą o udostępnienie materiałów. Minęły następne trzy tygodnie i otrzymaliśmy scenariusz, część podkładów oraz, co najważniejsze, zgodę na nieodpłatne wystawianie.

Teraz trzeba było stworzyć grupę. 8 lutego 2010 roku odbył się cating. Przyszło 16 osób. Niektóre kompletnie z kosmosu, inne znałem z zajęć. Powstała tajemnicza nazwa "Grupa M", która po pierwszym spektaklu miała zmienić się w "Grupa Metro", ale tak się ostatecznie nie stało.

Spotykaliśmy się raz w tygodniu. Większość układów tanecznych opracowała młodzież, która na zajęciach tańczyła Hip-Hop. Gorzej było ze śpiewem. Dniami i nocami rozpisywałem piosenki na głosy, bo nie dysponowaliśmy zapisem nutowym.

Do budowania scenografii wykorzystywaliśmy stare listewki, zasłony z okiem i wszystko inne, co było pod ręką. Ośrodek  nigdy nie miał pieniędzy na taką działalność i za wszystko trzeba było płacić samemu. Od znajomego z Gdańska udało mi się wypożyczyć kilka mikrofonów za bezcen. Z kolei Bogdan Sękowski udostępnił nam podesty, dzięki którym na scenie mogło zmieścić się kilkanaście osób. Dzieciaki naprawdę się postarały, dlatego stwierdziłem, że zasłużyły na normalne plakaty z drukarni, a nie drukarki biurowej.

Na początku włączaliśmy tylko kilka starych reflektorów scenicznych w odpowiednim miejscu i czasie. Posiadaliśmy wprawdzie prosty system DMX, ale trzeba było wykombinować jak połączyć muzykę ze światłem. W końcu udało się znaleźć schemat interfejsu, który współpracował z programem muzycznym i można było ustawiać sceny w miejscu muzyki.

Pomimo trudności prace szły błyskawicznie. Przygotowania do oryginalnego "Metro" pochłonęły rok czasu. Nam zajęło to trzy miesiące. Premiera była 6 maja.  W założeniach mieliśmy zagrać tylko w jeden weekend. Publiczność i urząd zaczęły jednak naciskać na więcej...

WIDZĘ CIEMNOŚĆ

Na początku czerwca odbyły się kolejne spektakle. Tydzień później pojawiły się dwa zamówienia w Chojnicach dla 300-osobowej widowni. Należało całość przetransportować i od nowa zamontować tak, aby stało samodzielnie.

Na miejscu okazało się, że do południa odbywają się w ten dzień seanse filmowe. Poszliśmy więc na miasto coś zjeść, po powrocie udało nam się rozstawić nagłośnienie, ale na wieczór znowu były zaplanowane projekcje. Koledzy z Chojnickiego Centrum Kultury udostępnili  mi klucze, pojechałem do domu po śpiwór, jedzenie, coś ciepłego w termosie i po skończonych seansach samodzielnie zabrałem się za rozkładanie scenografii. Zajęło mi to całą noc. O 7:00 rano, kiedy zacząłem programować oświetlenie przyjechał autobus z grupą. Widownia czekała na korytarzu, aż skończyłem pracę. Podczas drugiego aktu nagle zgasło oświetlenie. Okazało się, że jest źle zaprogramowane. Zszedłem po schodach i włączyłem je ręcznie. Z czasem przyzwyczailiśmy się, że przy każdym występie dzieje się coś nie tak.

"Metro" miało blisko 1500 scen, a programowanie tego zajmowało około 5 godzin.

GRAMY DALEJ

Sezony teatralne pokrywały się u nas z rokiem szkolnym. Jesienią "Metro" wróciło do Czerska, ale już pod koniec pierwszego sezonu pojawiły się pomysły na nowy spektakl. Tym razem chcieliśmy stworzyć coś własnego. Powstał nawet scenariusz, ale ostatecznie z niego zrezygnowaliśmy. Natomiast mocno przypadł nam do gustu "Romeo i Julia", dlatego znowu napisaliśmy do Studio Buffo, które i tym razem odpowiedziało pozytywnie.

Niestety nadal brakowało nam środków. Zdecydowałem się sprzedać mój syntezator - Roland JV-90. Pewnego dnia przyszedłem do kierownika i poinformowałem go, że robimy spektakl, w związku z czym sprzedaję instrument i nie będę miał na czym grać. Z pieniędzy kupiliśmy kartony do scenografii, plakaty oraz wynajęliśmy mikrofony.

W budowie spektaklu uczestniczyła cała grupa. Młodzież przychodziła po lekcjach, a czasem nawet w trakcie i malowała scenografię. Zawsze około miesiąca zajmowało mi przemyślenie w jaki sposób ją zaprojektować, żeby całość się zmieściła. Z kartonu zbudowaliśmy pięciometrowy jacht, który ochrzciliśmy mianem "Julia". Nie stać nas było na podesty, więc pożyczyliśmy drewniane płyty, z których dobudowaliśmy scenę. Na 2,5-metrowym kole tańczyła Rozalina, a wszystko chowało się w pałacu. Grupa ćwiczyła zmianę scenografii w momencie ściemnienia. Zajmowało im to 20 sekund.

W sezonie 2010/ 2011 zagraliśmy "Romka" jakieś 20 razy na zmianę z "Metro".

OD ZERA

Po dwóch latach zaczęliśmy organizować występy w miejscach zupełnie do tego nie przystosowanych, takich jak hale sportowe, gdzie trzeba było wszystko postawić od zera. Szkoła w Osiecznej stała się naszym poligonem. Jeśli tam mogliśmy przygotować spektakl, to znaczyło, że możemy przygotować w każdym innym miejscu.

Otrzymaliśmy prośbę, by zagrać charytatywnie dla małego Tymka i dochód przeznaczyć na zakup specjalnego "mówika" dla chorego chłopca. Autobusy szkolne przywoziły uczniów z różnych miejscowości. Publiczność schodziła się z okolic i nie tylko. Tego dnia udało się zebrać 4695 złotych. Na koniec połowa grupy stała na scenie i płakała.

SCHODY

W oparciu o dotychczasowe spektakle napisaliśmy projekt do programu "Młodzież w działaniu". Wówczas zabrakło pieniędzy, ale projekt tak bardzo spodobał się organizatorom, że zadzwonili do nas, byśmy złożyli go ponownie za pół roku. Dostaliśmy 22, 5 tysiąca złotych.

Od samego początku braliśmy się za trudne spektakle. Wielokrotnie powtarzałem, że to nie jest do zrobienia, ale potem okazywało się, że grupa dawała radę. Każdy zdążył się już wciągnąć w nurt musicali i miał swoje ulubione. Padały różne propozycje co zrobić, "Grease", "Footloose"... Aż wreszcie zatrzymało się na "Tańcu wampirów".

Jedyny teatr w Polsce, który miał prawa do tego spektaklu, to Teatr Roma z Warszawy. Na naszą prośbę odpowiedział Daniel Wyszogrodzki - autor polskiego przekładu. Napisał, że się zgadza i przesłał link do polskiego libretta. Tym razem jednak nie otrzymaliśmy żadnych aranżacji, ponieważ muzykę gra na żywo orkiestra. To było daleko poza granicami naszych możliwości. Przeszukaliśmy więc internet, część sami dograliśmy. Spektakl zaczął się tworzyć, lecz grupa zaczęła się rozjeżdżać.

Mieliśmy problemy żeby zebrać i zachęcić ich do pracy. Przestali przychodzić, albo przychodzili w kratkę. W pewnym momencie miałem nawet ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Dzięki Emilii Błocińskiej udało nam się jednak doprowadzić spektakl do końca.

Skontaktowałem się z chojnicką "Grupą PAT" i żeby zmotywować naszą młodzież, powiedziałem im, że mogę to zrealizować z inną grupą. Wraz z Emilką spotkaliśmy się z "PAT" w zakładzie poprawczym, gdzie wynajmowali salę ze sceną. W ciągu jednej godziny nauczyli się jednej piosenki. Nasi się w porę otrząsnęli i zdecydowaliśmy, że grupy zagrają razem.

Premiera była w kwietniu, a przygotowania zaczęły się od jesieni. Miejsce i scenografia znowu stanowiły barierę, którą trzeba było przeskoczyć. Kiedy poprosiłem znajomego o drewno, zapytał mnie tylko czy buduję dom. Powiedziałem, że tak. Czoło scenografii stanowiła bowiem olbrzymia chata, szeroka na 9 i wysoka na 4,5 metra, a gdy się ją otwierało, tworzyła pałac hrabiego Von Krolocka ze schodami na sali balowej. Konstrukcja była dwupiętrowa z możliwością wejścia na górę. Do tego trzeba było zrobić 3 niezależnie działające kurtyny.

Za pieniądze z projektu zorganizowaliśmy w Osówku wyjazdowe warsztaty.  Mieliśmy nocleg, wyżywienie i salę do dyspozycji. Wykorzystaliśmy to na ćwiczenia od rana do późnego wieczora. Można śmiało powiedzieć, że ten spektakl powstał tam w ciągu trzech dni pracy.

"Taniec wampirów" zagraliśmy jeszcze raz w listopadzie i później już do niego nie wróciliśmy. Zmiana kierownictwa w Ośrodku Kultury sprawiła, że pojawiły się schody...

DLA ALICJI

Gdy dyrekcja oświadczyła, że mamy grać jeden spektakl na rok, zaczęliśmy myśleć o  stworzeniu niezależnego stowarzyszenia, które pozwoliłoby nam wyjść spod kontroli Ośrodka. W czerwcu 2014 roku zgłosiłem się do Janusza Stokłosy z prośbą o biletowanie spektakli. Chcieliśmy w ten sposób zarobić na dalsze występy.

Nieco wcześniej nadarzyła się okazja, by grupa wyjechała do Francji na zaproszenie Polonii. Środki zostały przekazane, lecz do wyjazdu koniec końców nie doszło. Na szczęście mogliśmy wykorzystać te pieniądze i w rezultacie zakupiliśmy nowy sterownik DMX, nowe oświetlenie, skanery i pierwsze reflektory LED. Tak się jednak złożyło, że jednocześnie straciliśmy część wyposażenia. Dyrekcja stwierdziła, że w Ośrodku  nie ma miejsca dla naszej scenografii i jeśli nie zabiorę jej do 30 kwietnia 2014 roku, to zostanie spalona. Rok po tym jak trafiła do mnie na podwórko nie nadawała się już do użytku. Warunki atmosferyczne poradzą sobie z każdym kartonem.

W końcu otrzymaliśmy zgodę na odpłatne występy i postanowiliśmy zagrać w Starogardzie Gdańskim. Miał to być spektakl w ramach akcji "Metro dla Alicji". Ala Borkowska była wtedy po udarze i chodziło o zebranie funduszy na rehabilitację. Kino "Sokół" obiecało pomóc w sprzedaży biletów oraz plakatowaniu. Wszystko było już przygotowane, ale dyrekcja bez naszej wiedzy pojechała do kina i zrobiła nam nieźle pod górkę. Tydzień przed spektaklem okazało się, że ani plakaty nie poszły na miasto, ani bilety nie zostały sprzedane. Byliśmy zmuszeni odwołać występ. Po tym wydarzeniu między nami poszło na noże. Dostałem zakaz pracy z grupą i 3 miesiące urlopu.

MAM TEGO DOŚĆ!

Po powrocie 19 września czekał mnie sąd kapturowy. Pod moją nieobecność, dyrekcja zdążyła sporo namieszać i nastawić młodzież przeciwko mnie. Stwierdziła, że przez moją niegospodarność kończą się środki grupy. Przedstawiła wyciąg, z którego wynikało, że  wydali kilka tysięcy na spektakle, ale pominęła fakt, że pieniądze, które zarobili za te spektakle powinny wrócić na konto grupy, a przejął je Ośrodek, jako instytucja, przez którą przechodzą ich finanse. Gdyby tego było mało, otrzymałem zakaz wystawiania spektakli.

Mogłem jednak wciąż pracować z grupą. Zgłosiliśmy się więc do Chojnickiego Centrum Kultury, które zajęło się promocją oraz sprzedażą biletów, dołączyła do nas grupa z Chojnic i podczas czterech wieczornych spotkań przygotowaliśmy "Metro".

Pod koniec października powstało stowarzyszenie. Dokumenty trafiły do sądu, stowarzyszenie miało podstawę prawną, bo odbyło się spotkanie założycielskie, ale nie mieliśmy jeszcze osobowości prawnej nadanej przez sąd. Podpisaliśmy umowę z Chojnickim Centrum Kultury, że w chwili gdy to nastąpi, oni przeleją nam pieniądze. Wcześniej grupa nie mogła zarabiać, a w momencie zawiązania stowarzyszenia zarobione środki nie mogły zostać wydane na żaden inny cel. Nikt już nie mógł nas okraść.

Dyrekcja znowu próbowała nam utrudnić; przyjechała do Chojnic, ale ją wyśmiali. Usiłowała nawet interweniować w Studio Buffo, ale oni mieli prywatną umowę z mną.

W Chojnicach zagraliśmy pod koniec stycznia 2015 roku. Bilety sprzedały się na 2 tygodnie przed spektaklem. W marcu uzyskaliśmy osobowość prawną i zostały nam przelane pieniądze, za które zorganizowaliśmy warsztaty. Ze Studio Buffo przyjechali do nas wspomniana już Alicja Borkowska i Andrzej Kociałkowski. Później napisaliśmy projekt do gminy na obóz warsztatowy i udało nam się zabrać 22 osoby na tydzień w góry.

Wyjazd był na początku sierpnia, a ja do końca lipca miałem umowę z Ośrodkiem Kultury. W kwietniu dyrekcja wręczyła mi wymówienie. Po powrocie zostałem bez pracy. 6 miesięcy później  objąłem nowe stanowisko w Łęgu, a jeszcze przed końcem roku, tamtejszy Ośrodek otrzymał dotację na grupę, którą zabrano z Czerska. Mieliśmy dwa dni żeby wydać te pieniądze. Kupiliśmy większość obecnego sprzętu; mikser, mikrofony, nagłośnienie i oświetlenie. Grupa miała dalej funkcjonować, ale trudno było ich przywozić na spotkania. Starsi członkowie powyjeżdżali, ukończyli studia i rozpoczęli swoje życie, a nawet mają teraz własne dzieci. Wydawało się, że to już koniec...

- Jarek

ZNOWU TO SAMO

W czerwcu 2017 roku zwróciłem się do Jarka z prośbą o pomoc w wystawieniu spektaklu i dałem do przeczytania scenariusz, którego pisanie zajęło mi blisko pół roku. Zgodził się. Znowu mieliśmy spektakl, ale brakowało grupy, która mogłaby go zrealizować. Ogłosiliśmy casting, lecz tym razem nikt się nie pojawił. Zaczęliśmy więc dzwonić, pisać, na różne sposoby kontaktować z osobami, które mogły zagrać dane role.

7 września spotkaliśmy się wszyscy przy jednym stole w Ośrodku Kultury w Łęgu. Część obsady stanowili dawni członkowie grupy, niektórzy posiadali doświadczenie sceniczne nabyte w innych okolicznościach, ale byli też i tacy, którzy mieli przeżyć na scenie swój debit.

Premierę wyznaczyliśmy wtedy na listopad. Problemy jednak pojawiały się niemal na każdym kroku, a skład osobowy zmieniał się w trackie prób. W końcu w lutym udało nam się po raz pierwszy stanąć przed widownią, która bardzo ciepło przyjęła nowy spektakl. Dwa miesiące później zagraliśmy "Wiktorię" w Chojnicach dla ponad tysięcznej publiczności.

Teraz z nadzieją spoglądamy w przyszłość.

 

- Grzegorz

© 2018 Grupa Witruwiusz. Wszelkie prawa zastrzeżone

GRUPA, KTÓREJ MIAŁO NIE BYĆ

Dawno, dawno... A może wcale nie tak dawno temu, bo w 2010 roku. Za górami, za lasami... A właściwie to znacznie bliżej, bo w Ośrodku Kultury w Czersku; pracowałem jako instruktor zajęć wokalnych i nauki gry na instrumentach. Jednocześnie byłem także konsultantem sieci informacyjnej dla młodzieży Eurodesk.

Pewnego dnia, jedna z dziewczyn uczęszczających na zajęcia, zapytała mnie czy też może zostać takim konsultantem. Wraz z koleżanką pojechały na szkolenie wprowadzające do Warszawy, ale że obie były niepełnoletnie, to mi przypadło towarzyszyć im w roli opiekuna. Wieczorem, dla zabicia czasu chcieliśmy obejrzeć jakiś film. Hitem były wówczas "Galerianki". Do kina jednak mieliśmy daleko, toteż zdecydowaliśmy się pójść na musical "Metro".

Na miejscu okazało się, że wejściówki były już wyprzedane, zostało tylko 5 wycofanych rezerwacji. Kasjerka pozwoliła nam wejść pod warunkiem, że weźmiemy wszystkie. Tak zrobiliśmy. Kiedy aktorzy wyszli na scenę, Agnieszka z zachwytem krzyknęła "Romeo!". Roześmiałem się. Na scenie pojawił się mój kolega z festiwalu Gama w Kołobrzegu - Krzysiek Rymszewicz, który występował również w innej produkcji Studio Buffo. Po spektaklu, gdy emocje opadły, Agnieszka wypowiedziała jedno magiczne zdanie...

FAJNIE BYŁOBY ZAGRAĆ TAKĄ ANKĘ

I po powrocie z Warszawy zaczęła przepisywać całe libretto. Tydzień później przyszła do mnie z gotowym scenariuszem, nie wiedząc, że w międzyczasie napisałem do teatru z prośbą o udostępnienie materiałów. Minęły następne trzy tygodnie i otrzymaliśmy scenariusz, część podkładów oraz, co najważniejsze, zgodę na nieodpłatne wystawianie.

Teraz trzeba było stworzyć grupę. 8 lutego 2010 roku odbył się cating. Przyszło 16 osób. Niektóre kompletnie z kosmosu, inne znałem z zajęć. Powstała tajemnicza nazwa "Grupa M", która po pierwszym spektaklu miała zmienić się w "Grupa Metro", ale tak się ostatecznie nie stało.

Spotykaliśmy się raz w tygodniu. Większość układów tanecznych opracowała młodzież, która na zajęciach tańczyła Hip-Hop. Gorzej było ze śpiewem. Dniami i nocami rozpisywałem piosenki na głosy, bo nie dysponowaliśmy zapisem nutowym.

Do budowania scenografii wykorzystywaliśmy stare listewki, zasłony z okiem i wszystko inne, co było pod ręką. Ośrodek  nigdy nie miał pieniędzy na taką działalność i za wszystko trzeba było płacić samemu. Od znajomego z Gdańska udało mi się wypożyczyć kilka mikrofonów za bezcen. Z kolei Bogdan Sękowski udostępnił nam podesty, dzięki którym na scenie mogło zmieścić się kilkanaście osób. Dzieciaki naprawdę się postarały, dlatego stwierdziłem, że zasłużyły na normalne plakaty z drukarni, a nie drukarki biurowej.

Na początku włączaliśmy tylko kilka starych reflektorów scenicznych w odpowiednim miejscu i czasie. Posiadaliśmy wprawdzie prosty system DMX, ale trzeba było wykombinować jak połączyć muzykę ze światłem. W końcu udało się znaleźć schemat interfejsu, który współpracował z programem muzycznym i można było ustawiać sceny w miejscu muzyki.

Pomimo trudności prace szły błyskawicznie. Przygotowania do oryginalnego "Metro" pochłonęły rok czasu. Nam zajęło to trzy miesiące. Premiera była 6 maja.  W założeniach mieliśmy zagrać tylko w jeden weekend. Publiczność i urząd zaczęły jednak naciskać na więcej...

WIDZĘ CIEMNOŚĆ

Na początku czerwca odbyły się kolejne spektakle. Tydzień później pojawiły się dwa zamówienia w Chojnicach dla 300-osobowej widowni. Należało całość przetransportować i od nowa zamontować tak, aby stało samodzielnie.

Na miejscu okazało się, że do południa odbywają się w ten dzień seanse filmowe. Poszliśmy więc na miasto coś zjeść, po powrocie udało nam się rozstawić nagłośnienie, ale na wieczór znowu były zaplanowane projekcje. Koledzy z Chojnickiego Centrum Kultury udostępnili  mi klucze, pojechałem do domu po śpiwór, jedzenie, coś ciepłego w termosie i po skończonych seansach samodzielnie zabrałem się za rozkładanie scenografii. Zajęło mi to całą noc. O 7:00 rano, kiedy zacząłem programować oświetlenie przyjechał autobus z grupą. Widownia czekała na korytarzu, aż skończyłem pracę. Podczas drugiego aktu nagle zgasło oświetlenie. Okazało się, że jest źle zaprogramowane. Zszedłem po schodach i włączyłem je ręcznie. Z czasem przyzwyczailiśmy się, że przy każdym występie dzieje się coś nie tak.

"Metro" miało blisko 1500 scen, a programowanie tego zajmowało około 5 godzin.

GRAMY DALEJ

Sezony teatralne pokrywały się u nas z rokiem szkolnym. Jesienią "Metro" wróciło do Czerska, ale już pod koniec pierwszego sezonu pojawiły się pomysły na nowy spektakl. Tym razem chcieliśmy stworzyć coś własnego. Powstał nawet scenariusz, ale ostatecznie z niego zrezygnowaliśmy. Natomiast mocno przypadł nam do gustu "Romeo i Julia", dlatego znowu napisaliśmy do Studio Buffo, które i tym razem odpowiedziało pozytywnie.

Niestety nadal brakowało nam środków. Zdecydowałem się sprzedać mój syntezator - Roland JV-90. Pewnego dnia przyszedłem do kierownika i poinformowałem go, że robimy spektakl, w związku z czym sprzedaję instrument i nie będę miał na czym grać. Z pieniędzy kupiliśmy kartony do scenografii, plakaty oraz wynajęliśmy mikrofony.

W budowie spektaklu uczestniczyła cała grupa. Młodzież przychodziła po lekcjach, a czasem nawet w trakcie i malowała scenografię. Zawsze około miesiąca zajmowało mi przemyślenie w jaki sposób ją zaprojektować, żeby całość się zmieściła. Z kartonu zbudowaliśmy pięciometrowy jacht, który ochrzciliśmy mianem "Julia". Nie stać nas było na podesty, więc pożyczyliśmy drewniane płyty, z których dobudowaliśmy scenę. Na 2,5-metrowym kole tańczyła Rozalina, a wszystko chowało się w pałacu. Grupa ćwiczyła zmianę scenografii w momencie ściemnienia. Zajmowało im to 20 sekund.

W sezonie 2010/ 2011 zagraliśmy "Romka" jakieś 20 razy na zmianę z "Metro".

OD ZERA

Po dwóch latach zaczęliśmy organizować występy w miejscach zupełnie do tego nie przystosowanych, takich jak hale sportowe, gdzie trzeba było wszystko postawić od zera. Szkoła w Osiecznej stała się naszym poligonem. Jeśli tam mogliśmy przygotować spektakl, to znaczyło, że możemy przygotować w każdym innym miejscu.

Otrzymaliśmy prośbę, by zagrać charytatywnie dla małego Tymka i dochód przeznaczyć na zakup specjalnego "mówika" dla chorego chłopca. Autobusy szkolne przywoziły uczniów z różnych miejscowości. Publiczność schodziła się z okolic i nie tylko. Tego dnia udało się zebrać 4695 złotych. Na koniec połowa grupy stała na scenie i płakała.

SCHODY

W oparciu o dotychczasowe spektakle napisaliśmy projekt do programu "Młodzież w działaniu". Wówczas zabrakło pieniędzy, ale projekt tak bardzo spodobał się organizatorom, że zadzwonili do nas, byśmy złożyli go ponownie za pół roku. Dostaliśmy 22, 5 tysiąca złotych.

Od samego początku braliśmy się za trudne spektakle. Wielokrotnie powtarzałem, że to nie jest do zrobienia, ale potem okazywało się, że grupa dawała radę. Każdy zdążył się już wciągnąć w nurt musicali i miał swoje ulubione. Padały różne propozycje co zrobić, "Grease", "Footloose"... Aż wreszcie zatrzymało się na "Tańcu wampirów".

Jedyny teatr w Polsce, który miał prawa do tego spektaklu, to Teatr Roma z Warszawy. Na naszą prośbę odpowiedział Daniel Wyszogrodzki - autor polskiego przekładu. Napisał, że się zgadza i przesłał link do polskiego libretta. Tym razem jednak nie otrzymaliśmy żadnych aranżacji, ponieważ muzykę gra na żywo orkiestra. To było daleko poza granicami naszych możliwości. Przeszukaliśmy więc internet, część sami dograliśmy. Spektakl zaczął się tworzyć, lecz grupa zaczęła się rozjeżdżać.

Mieliśmy problemy żeby zebrać i zachęcić ich do pracy. Przestali przychodzić, albo przychodzili w kratkę. W pewnym momencie miałem nawet ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Dzięki Emilii Błocińskiej udało nam się jednak doprowadzić spektakl do końca.

Skontaktowałem się z chojnicką "Grupą PAT" i żeby zmotywować naszą młodzież, powiedziałem im, że mogę to zrealizować z inną grupą. Wraz z Emilką spotkaliśmy się z "PAT" w zakładzie poprawczym, gdzie wynajmowali salę ze sceną. W ciągu jednej godziny nauczyli się jednej piosenki. Nasi się w porę otrząsnęli i zdecydowaliśmy, że grupy zagrają razem.

Premiera była w kwietniu, a przygotowania zaczęły się od jesieni. Miejsce i scenografia znowu stanowiły barierę, którą trzeba było przeskoczyć. Kiedy poprosiłem znajomego o drewno, zapytał mnie tylko czy buduję dom. Powiedziałem, że tak. Czoło scenografii stanowiła bowiem olbrzymia chata, szeroka na 9 i wysoka na 4,5 metra, a gdy się ją otwierało, tworzyła pałac hrabiego Von Krolocka ze schodami na sali balowej. Konstrukcja była dwupiętrowa z możliwością wejścia na górę. Do tego trzeba było zrobić 3 niezależnie działające kurtyny.

Za pieniądze z projektu zorganizowaliśmy w Osówku wyjazdowe warsztaty.  Mieliśmy nocleg, wyżywienie i salę do dyspozycji. Wykorzystaliśmy to na ćwiczenia od rana do późnego wieczora. Można śmiało powiedzieć, że ten spektakl powstał tam w ciągu trzech dni pracy.

"Taniec wampirów" zagraliśmy jeszcze raz w listopadzie i później już do niego nie wróciliśmy. Zmiana kierownictwa w Ośrodku Kultury sprawiła, że pojawiły się schody...

DLA ALICJI

Gdy dyrekcja oświadczyła, że mamy grać jeden spektakl na rok, zaczęliśmy myśleć o  stworzeniu niezależnego stowarzyszenia, które pozwoliłoby nam wyjść spod kontroli Ośrodka. W czerwcu 2014 roku zgłosiłem się do Janusza Stokłosy z prośbą o biletowanie spektakli. Chcieliśmy w ten sposób zarobić na dalsze występy.

Nieco wcześniej nadarzyła się okazja, by grupa wyjechała do Francji na zaproszenie Polonii. Środki zostały przekazane, lecz do wyjazdu koniec końców nie doszło. Na szczęście mogliśmy wykorzystać te pieniądze i w rezultacie zakupiliśmy nowy sterownik DMX, nowe oświetlenie, skanery i pierwsze reflektory LED. Tak się jednak złożyło, że jednocześnie straciliśmy część wyposażenia. Dyrekcja stwierdziła, że w Ośrodku  nie ma miejsca dla naszej scenografii i jeśli nie zabiorę jej do 30 kwietnia 2014 roku, to zostanie spalona. Rok po tym jak trafiła do mnie na podwórko nie nadawała się już do użytku. Warunki atmosferyczne poradzą sobie z każdym kartonem.

W końcu otrzymaliśmy zgodę na odpłatne występy i postanowiliśmy zagrać w Starogardzie Gdańskim. Miał to być spektakl w ramach akcji "Metro dla Alicji". Ala Borkowska była wtedy po udarze i chodziło o zebranie funduszy na rehabilitację. Kino "Sokół" obiecało pomóc w sprzedaży biletów oraz plakatowaniu. Wszystko było już przygotowane, ale dyrekcja bez naszej wiedzy pojechała do kina i zrobiła nam nieźle pod górkę. Tydzień przed spektaklem okazało się, że ani plakaty nie poszły na miasto, ani bilety nie zostały sprzedane. Byliśmy zmuszeni odwołać występ. Po tym wydarzeniu między nami poszło na noże. Dostałem zakaz pracy z grupą i 3 miesiące urlopu.

MAM TEGO DOŚĆ!

Po powrocie 19 września czekał mnie sąd kapturowy. Pod moją nieobecność, dyrekcja zdążyła sporo namieszać i nastawić młodzież przeciwko mnie. Stwierdziła, że przez moją niegospodarność kończą się środki grupy. Przedstawiła wyciąg, z którego wynikało, że  wydali kilka tysięcy na spektakle, ale pominęła fakt, że pieniądze, które zarobili za te spektakle powinny wrócić na konto grupy, a przejął je Ośrodek, jako instytucja, przez którą przechodzą ich finanse. Gdyby tego było mało, otrzymałem zakaz wystawiania spektakli.

Mogłem jednak wciąż pracować z grupą. Zgłosiliśmy się więc do Chojnickiego Centrum Kultury, które zajęło się promocją oraz sprzedażą biletów, dołączyła do nas grupa z Chojnic i podczas czterech wieczornych spotkań przygotowaliśmy "Metro".

Pod koniec października powstało stowarzyszenie. Dokumenty trafiły do sądu, stowarzyszenie miało podstawę prawną, bo odbyło się spotkanie założycielskie, ale nie mieliśmy jeszcze osobowości prawnej nadanej przez sąd. Podpisaliśmy umowę z Chojnickim Centrum Kultury, że w chwili gdy to nastąpi, oni przeleją nam pieniądze. Wcześniej grupa nie mogła zarabiać, a w momencie zawiązania stowarzyszenia zarobione środki nie mogły zostać wydane na żaden inny cel. Nikt już nie mógł nas okraść.

Dyrekcja znowu próbowała nam utrudnić; przyjechała do Chojnic, ale ją wyśmiali. Usiłowała nawet interweniować w Studio Buffo, ale oni mieli prywatną umowę z mną.

W Chojnicach zagraliśmy pod koniec stycznia 2015 roku. Bilety sprzedały się na 2 tygodnie przed spektaklem. W marcu uzyskaliśmy osobowość prawną i zostały nam przelane pieniądze, za które zorganizowaliśmy warsztaty. Ze Studio Buffo przyjechali do nas wspomniana już Alicja Borkowska i Andrzej Kociałkowski. Później napisaliśmy projekt do gminy na obóz warsztatowy i udało nam się zabrać 22 osoby na tydzień w góry.

Wyjazd był na początku sierpnia, a ja do końca lipca miałem umowę z Ośrodkiem Kultury. W kwietniu dyrekcja wręczyła mi wymówienie. Po powrocie zostałem bez pracy. 6 miesięcy później  objąłem nowe stanowisko w Łęgu, a jeszcze przed końcem roku, tamtejszy Ośrodek otrzymał dotację na grupę, którą zabrano z Czerska. Mieliśmy dwa dni żeby wydać te pieniądze. Kupiliśmy większość obecnego sprzętu; mikser, mikrofony, nagłośnienie i oświetlenie. Grupa miała dalej funkcjonować, ale trudno było ich przywozić na spotkania. Starsi członkowie powyjeżdżali, ukończyli studia i rozpoczęli swoje życie, a nawet mają teraz własne dzieci. Wydawało się, że to już koniec...

- Jarek

ZNOWU TO SAMO

W czerwcu 2017 roku zwróciłem się do Jarka z prośbą o pomoc w wystawieniu spektaklu i dałem do przeczytania scenariusz, którego pisanie zajęło mi blisko pół roku. Zgodził się. Znowu mieliśmy spektakl, ale brakowało grupy, która mogłaby go zrealizować. Ogłosiliśmy casting, lecz tym razem nikt się nie pojawił. Zaczęliśmy więc dzwonić, pisać, na różne sposoby kontaktować z osobami, które mogły zagrać dane role.

7 września spotkaliśmy się wszyscy przy jednym stole w Ośrodku Kultury w Łęgu. Część obsady stanowili dawni członkowie grupy, niektórzy posiadali doświadczenie sceniczne nabyte w innych okolicznościach, ale byli też i tacy, którzy mieli przeżyć na scenie swój debit.

Premierę wyznaczyliśmy wtedy na listopad. Problemy jednak pojawiały się niemal na każdym kroku, a skład osobowy zmieniał się w trackie prób. W końcu w lutym udało nam się po raz pierwszy stanąć przed widownią, która bardzo ciepło przyjęła nowy spektakl. Dwa miesiące później zagraliśmy "Wiktorię" w Chojnicach dla ponad tysięcznej publiczności.

Teraz z nadzieją spoglądamy w przyszłość.

 

- Grzegorz

GRUPA, KTÓREJ MIAŁO NIE BYĆ

Dawno, dawno... A może wcale nie tak dawno temu, bo w 2010 roku. Za górami, za lasami... A właściwie to znacznie bliżej, bo w Ośrodku Kultury w Czersku; pracowałem jako instruktor zajęć wokalnych i nauki gry na instrumentach. Jednocześnie byłem także konsultantem sieci informacyjnej dla młodzieży Eurodesk.

Pewnego dnia, jedna z dziewczyn uczęszczających na zajęcia, zapytała mnie czy też może zostać takim konsultantem. Wraz z koleżanką pojechały na szkolenie wprowadzające do Warszawy, ale że obie były niepełnoletnie, to mi przypadło towarzyszyć im w roli opiekuna. Wieczorem, dla zabicia czasu chcieliśmy obejrzeć jakiś film. Hitem były wówczas "Galerianki". Do kina jednak mieliśmy daleko, toteż zdecydowaliśmy się pójść na musical "Metro".

Na miejscu okazało się, że wejściówki były już wyprzedane, zostało tylko 5 wycofanych rezerwacji. Kasjerka pozwoliła nam wejść pod warunkiem, że weźmiemy wszystkie. Tak zrobiliśmy. Kiedy aktorzy wyszli na scenę, Agnieszka z zachwytem krzyknęła "Romeo!". Roześmiałem się. Na scenie pojawił się mój kolega z festiwalu Gama w Kołobrzegu - Krzysiek Rymszewicz, który występował również w innej produkcji Studio Buffo. Po spektaklu, gdy emocje opadły, Agnieszka wypowiedziała jedno magiczne zdanie...

FAJNIE BYŁOBY ZAGRAĆ TAKĄ ANKĘ

I po powrocie z Warszawy zaczęła przepisywać całe libretto. Tydzień później przyszła do mnie z gotowym scenariuszem, nie wiedząc, że w międzyczasie napisałem do teatru z prośbą o udostępnienie materiałów. Minęły następne trzy tygodnie i otrzymaliśmy scenariusz, część podkładów oraz, co najważniejsze, zgodę na nieodpłatne wystawianie.

Teraz trzeba było stworzyć grupę. 8 lutego 2010 roku odbył się cating. Przyszło 16 osób. Niektóre kompletnie z kosmosu, inne znałem z zajęć. Powstała tajemnicza nazwa "Grupa M", która po pierwszym spektaklu miała zmienić się w "Grupa Metro", ale tak się ostatecznie nie stało.

Spotykaliśmy się raz w tygodniu. Większość układów tanecznych opracowała młodzież, która na zajęciach tańczyła Hip-Hop. Gorzej było ze śpiewem. Dniami i nocami rozpisywałem piosenki na głosy, bo nie dysponowaliśmy zapisem nutowym.

Do budowania scenografii wykorzystywaliśmy stare listewki, zasłony z okiem i wszystko inne, co było pod ręką. Ośrodek  nigdy nie miał pieniędzy na taką działalność i za wszystko trzeba było płacić samemu. Od znajomego z Gdańska udało mi się wypożyczyć kilka mikrofonów za bezcen. Z kolei Bogdan Sękowski udostępnił nam podesty, dzięki którym na scenie mogło zmieścić się kilkanaście osób. Dzieciaki naprawdę się postarały, dlatego stwierdziłem, że zasłużyły na normalne plakaty z drukarni, a nie drukarki biurowej.

Na początku włączaliśmy tylko kilka starych reflektorów scenicznych w odpowiednim miejscu i czasie. Posiadaliśmy wprawdzie prosty system DMX, ale trzeba było wykombinować jak połączyć muzykę ze światłem. W końcu udało się znaleźć schemat interfejsu, który współpracował z programem muzycznym i można było ustawiać sceny w miejscu muzyki.

Pomimo trudności prace szły błyskawicznie. Przygotowania do oryginalnego "Metro" pochłonęły rok czasu. Nam zajęło to trzy miesiące. Premiera była 6 maja.  W założeniach mieliśmy zagrać tylko w jeden weekend. Publiczność i urząd zaczęły jednak naciskać na więcej...

WIDZĘ CIEMNOŚĆ

Na początku czerwca odbyły się kolejne spektakle. Tydzień później pojawiły się dwa zamówienia w Chojnicach dla 300-osobowej widowni. Należało całość przetransportować i od nowa zamontować tak, aby stało samodzielnie.

Na miejscu okazało się, że do południa odbywają się w ten dzień seanse filmowe. Poszliśmy więc na miasto coś zjeść, po powrocie udało nam się rozstawić nagłośnienie, ale na wieczór znowu były zaplanowane projekcje. Koledzy z Chojnickiego Centrum Kultury udostępnili  mi klucze, pojechałem do domu po śpiwór, jedzenie, coś ciepłego w termosie i po skończonych seansach samodzielnie zabrałem się za rozkładanie scenografii. Zajęło mi to całą noc. O 7:00 rano, kiedy zacząłem programować oświetlenie przyjechał autobus z grupą. Widownia czekała na korytarzu, aż skończyłem pracę. Podczas drugiego aktu nagle zgasło oświetlenie. Okazało się, że jest źle zaprogramowane. Zszedłem po schodach i włączyłem je ręcznie. Z czasem przyzwyczailiśmy się, że przy każdym występie dzieje się coś nie tak.

"Metro" miało blisko 1500 scen, a programowanie tego zajmowało około 5 godzin.

GRAMY DALEJ

Sezony teatralne pokrywały się u nas z rokiem szkolnym. Jesienią "Metro" wróciło do Czerska, ale już pod koniec pierwszego sezonu pojawiły się pomysły na nowy spektakl. Tym razem chcieliśmy stworzyć coś własnego. Powstał nawet scenariusz, ale ostatecznie z niego zrezygnowaliśmy. Natomiast mocno przypadł nam do gustu "Romeo i Julia", dlatego znowu napisaliśmy do Studio Buffo, które i tym razem odpowiedziało pozytywnie.

Niestety nadal brakowało nam środków. Zdecydowałem się sprzedać mój syntezator - Roland JV-90. Pewnego dnia przyszedłem do kierownika i poinformowałem go, że robimy spektakl, w związku z czym sprzedaję instrument i nie będę miał na czym grać. Z pieniędzy kupiliśmy kartony do scenografii, plakaty oraz wynajęliśmy mikrofony.

W budowie spektaklu uczestniczyła cała grupa. Młodzież przychodziła po lekcjach, a czasem nawet w trakcie i malowała scenografię. Zawsze około miesiąca zajmowało mi przemyślenie w jaki sposób ją zaprojektować, żeby całość się zmieściła. Z kartonu zbudowaliśmy pięciometrowy jacht, który ochrzciliśmy mianem "Julia". Nie stać nas było na podesty, więc pożyczyliśmy drewniane płyty, z których dobudowaliśmy scenę. Na 2,5-metrowym kole tańczyła Rozalina, a wszystko chowało się w pałacu. Grupa ćwiczyła zmianę scenografii w momencie ściemnienia. Zajmowało im to 20 sekund.

W sezonie 2010/ 2011 zagraliśmy "Romka" jakieś 20 razy na zmianę z "Metro".

OD ZERA

Po dwóch latach zaczęliśmy organizować występy w miejscach zupełnie do tego nie przystosowanych, takich jak hale sportowe, gdzie trzeba było wszystko postawić od zera. Szkoła w Osiecznej stała się naszym poligonem. Jeśli tam mogliśmy przygotować spektakl, to znaczyło, że możemy przygotować w każdym innym miejscu.

Otrzymaliśmy prośbę, by zagrać charytatywnie dla małego Tymka i dochód przeznaczyć na zakup specjalnego "mówika" dla chorego chłopca. Autobusy szkolne przywoziły uczniów z różnych miejscowości. Publiczność schodziła się z okolic i nie tylko. Tego dnia udało się zebrać 4695 złotych. Na koniec połowa grupy stała na scenie i płakała.

OD ZERA

Po dwóch latach zaczęliśmy organizować występy w miejscach zupełnie do tego nie przystosowanych, takich jak hale sportowe, gdzie trzeba było wszystko postawić od zera. Szkoła w Osiecznej stała się naszym poligonem. Jeśli tam mogliśmy przygotować spektakl, to znaczyło, że możemy przygotować w każdym innym miejscu.

Otrzymaliśmy prośbę, by zagrać charytatywnie dla małego Tymka i dochód przeznaczyć na zakup specjalnego "mówika" dla chorego chłopca. Autobusy szkolne przywoziły uczniów z różnych miejscowości. Publiczność schodziła się z okolic i nie tylko. Tego dnia udało się zebrać 4695 złotych. Na koniec połowa grupy stała na scenie i płakała.

SCHODY

W oparciu o dotychczasowe spektakle napisaliśmy projekt do programu "Młodzież w działaniu". Wówczas zabrakło pieniędzy, ale projekt tak bardzo spodobał się organizatorom, że zadzwonili do nas, byśmy złożyli go ponownie za pół roku. Dostaliśmy 22, 5 tysiąca złotych.

Od samego początku braliśmy się za trudne spektakle. Wielokrotnie powtarzałem, że to nie jest do zrobienia, ale potem okazywało się, że grupa dawała radę. Każdy zdążył się już wciągnąć w nurt musicali i miał swoje ulubione. Padały różne propozycje co zrobić, "Grease", "Footloose"... Aż wreszcie zatrzymało się na "Tańcu wampirów".

Jedyny teatr w Polsce, który miał prawa do tego spektaklu, to Teatr Roma z Warszawy. Na naszą prośbę odpowiedział Daniel Wyszogrodzki - autor polskiego przekładu. Napisał, że się zgadza i przesłał link do polskiego libretta. Tym razem jednak nie otrzymaliśmy żadnych aranżacji, ponieważ muzykę gra na żywo orkiestra. To było daleko poza granicami naszych możliwości. Przeszukaliśmy więc internet, część sami dograliśmy. Spektakl zaczął się tworzyć, lecz grupa zaczęła się rozjeżdżać.

Mieliśmy problemy żeby zebrać i zachęcić ich do pracy. Przestali przychodzić, albo przychodzili w kratkę. W pewnym momencie miałem nawet ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Dzięki Emilii Błocińskiej udało nam się jednak doprowadzić spektakl do końca.

Skontaktowałem się z chojnicką "Grupą PAT" i żeby zmotywować naszą młodzież, powiedziałem im, że mogę to zrealizować z inną grupą. Wraz z Emilką spotkaliśmy się z "PAT" w zakładzie poprawczym, gdzie wynajmowali salę ze sceną. W ciągu jednej godziny nauczyli się jednej piosenki. Nasi się w porę otrząsnęli i zdecydowaliśmy, że grupy zagrają razem.

Premiera była w kwietniu, a przygotowania zaczęły się od jesieni. Miejsce i scenografia znowu stanowiły barierę, którą trzeba było przeskoczyć. Kiedy poprosiłem znajomego o drewno, zapytał mnie tylko czy buduję dom. Powiedziałem, że tak. Czoło scenografii stanowiła bowiem olbrzymia chata, szeroka na 9 i wysoka na 4,5 metra, a gdy się ją otwierało, tworzyła pałac hrabiego Von Krolocka ze schodami na sali balowej. Konstrukcja była dwupiętrowa z możliwością wejścia na górę. Do tego trzeba było zrobić 3 niezależnie działające kurtyny.

Za pieniądze z projektu zorganizowaliśmy w Osówku wyjazdowe warsztaty.  Mieliśmy nocleg, wyżywienie i salę do dyspozycji. Wykorzystaliśmy to na ćwiczenia od rana do późnego wieczora. Można śmiało powiedzieć, że ten spektakl powstał tam w ciągu trzech dni pracy.

"Taniec wampirów" zagraliśmy jeszcze raz w listopadzie i później już do niego nie wróciliśmy. Zmiana kierownictwa w Ośrodku Kultury sprawiła, że pojawiły się schody...

DLA ALICJI

Gdy dyrekcja oświadczyła, że mamy grać jeden spektakl na rok, zaczęliśmy myśleć o  stworzeniu niezależnego stowarzyszenia, które pozwoliłoby nam wyjść spod kontroli Ośrodka. W czerwcu 2014 roku zgłosiłem się do Janusza Stokłosy z prośbą o biletowanie spektakli. Chcieliśmy w ten sposób zarobić na dalsze występy.

Nieco wcześniej nadarzyła się okazja, by grupa wyjechała do Francji na zaproszenie Polonii. Środki zostały przekazane, lecz do wyjazdu koniec końców nie doszło. Na szczęście mogliśmy wykorzystać te pieniądze i w rezultacie zakupiliśmy nowy sterownik DMX, nowe oświetlenie, skanery i pierwsze reflektory LED. Tak się jednak złożyło, że jednocześnie straciliśmy część wyposażenia. Dyrekcja stwierdziła, że w Ośrodku  nie ma miejsca dla naszej scenografii i jeśli nie zabiorę jej do 30 kwietnia 2014 roku, to zostanie spalona. Rok po tym jak trafiła do mnie na podwórko nie nadawała się już do użytku. Warunki atmosferyczne poradzą sobie z każdym kartonem.

W końcu otrzymaliśmy zgodę na odpłatne występy i postanowiliśmy zagrać w Starogardzie Gdańskim. Miał to być spektakl w ramach akcji "Metro dla Alicji". Ala Borkowska była wtedy po udarze i chodziło o zebranie funduszy na rehabilitację. Kino "Sokół" obiecało pomóc w sprzedaży biletów oraz plakatowaniu. Wszystko było już przygotowane, ale dyrekcja bez naszej wiedzy pojechała do kina i zrobiła nam nieźle pod górkę. Tydzień przed spektaklem okazało się, że ani plakaty nie poszły na miasto, ani bilety nie zostały sprzedane. Byliśmy zmuszeni odwołać występ. Po tym wydarzeniu między nami poszło na noże. Dostałem zakaz pracy z grupą i 3 miesiące urlopu.

MAM TEGO DOŚĆ!

Po powrocie 19 września czekał mnie sąd kapturowy. Pod moją nieobecność, dyrekcja zdążyła sporo namieszać i nastawić młodzież przeciwko mnie. Stwierdziła, że przez moją niegospodarność kończą się środki grupy. Przedstawiła wyciąg, z którego wynikało, że  wydali kilka tysięcy na spektakle, ale pominęła fakt, że pieniądze, które zarobili za te spektakle powinny wrócić na konto grupy, a przejął je Ośrodek, jako instytucja, przez którą przechodzą ich finanse. Gdyby tego było mało, otrzymałem zakaz wystawiania spektakli.

Mogłem jednak wciąż pracować z grupą. Zgłosiliśmy się więc do Chojnickiego Centrum Kultury, które zajęło się promocją oraz sprzedażą biletów, dołączyła do nas grupa z Chojnic i podczas czterech wieczornych spotkań przygotowaliśmy "Metro".

Pod koniec października powstało stowarzyszenie. Dokumenty trafiły do sądu, stowarzyszenie miało podstawę prawną, bo odbyło się spotkanie założycielskie, ale nie mieliśmy jeszcze osobowości prawnej nadanej przez sąd. Podpisaliśmy umowę z Chojnickim Centrum Kultury, że w chwili gdy to nastąpi, oni przeleją nam pieniądze. Wcześniej grupa nie mogła zarabiać, a w momencie zawiązania stowarzyszenia zarobione środki nie mogły zostać wydane na żaden inny cel. Nikt już nie mógł nas okraść.

Dyrekcja znowu próbowała nam utrudnić; przyjechała do Chojnic, ale ją wyśmiali. Usiłowała nawet interweniować w Studio Buffo, ale oni mieli prywatną umowę z mną.

W Chojnicach zagraliśmy pod koniec stycznia 2015 roku. Bilety sprzedały się na 2 tygodnie przed spektaklem. W marcu uzyskaliśmy osobowość prawną i zostały nam przelane pieniądze, za które zorganizowaliśmy warsztaty. Ze Studio Buffo przyjechali do nas wspomniana już Alicja Borkowska i Andrzej Kociałkowski. Później napisaliśmy projekt do gminy na obóz warsztatowy i udało nam się zabrać 22 osoby na tydzień w góry.

Wyjazd był na początku sierpnia, a ja do końca lipca miałem umowę z Ośrodkiem Kultury. W kwietniu dyrekcja wręczyła mi wymówienie. Po powrocie zostałem bez pracy. 6 miesięcy później  objąłem nowe stanowisko w Łęgu, a jeszcze przed końcem roku, tamtejszy Ośrodek otrzymał dotację na grupę, którą zabrano z Czerska. Mieliśmy dwa dni żeby wydać te pieniądze. Kupiliśmy większość obecnego sprzętu; mikser, mikrofony, nagłośnienie i oświetlenie. Grupa miała dalej funkcjonować, ale trudno było ich przywozić na spotkania. Starsi członkowie powyjeżdżali, ukończyli studia i rozpoczęli swoje życie, a nawet mają teraz własne dzieci. Wydawało się, że to już koniec...

- Jarek

ZNOWU TO SAMO

W czerwcu 2017 roku zwróciłem się do Jarka z prośbą o pomoc w wystawieniu spektaklu i dałem do przeczytania scenariusz, którego pisanie zajęło mi blisko pół roku. Zgodził się. Znowu mieliśmy spektakl, ale brakowało grupy, która mogłaby go zrealizować. Ogłosiliśmy casting, lecz tym razem nikt się nie pojawił. Zaczęliśmy więc dzwonić, pisać, na różne sposoby kontaktować z osobami, które mogły zagrać dane role.

7 września spotkaliśmy się wszyscy przy jednym stole w Ośrodku Kultury w Łęgu. Część obsady stanowili dawni członkowie grupy, niektórzy posiadali doświadczenie sceniczne nabyte w innych okolicznościach, ale byli też i tacy, którzy mieli przeżyć na scenie swój debit.

Premierę wyznaczyliśmy wtedy na listopad. Problemy jednak pojawiały się niemal na każdym kroku, a skład osobowy zmieniał się w trackie prób. W końcu w lutym udało nam się po raz pierwszy stanąć przed widownią, która bardzo ciepło przyjęła nowy spektakl. Dwa miesiące później zagraliśmy "Wiktorię" w Chojnicach dla ponad tysięcznej publiczności.

Teraz z nadzieją spoglądamy w przyszłość.

 

- Grzegorz

GRUPA, KTÓREJ MIAŁO NIE BYĆ

Dawno, dawno... A może wcale nie tak dawno temu, bo w 2010 roku. Za górami, za lasami... A właściwie to znacznie bliżej, bo w Ośrodku Kultury w Czersku; pracowałem jako instruktor zajęć wokalnych i nauki gry na instrumentach. Jednocześnie byłem także konsultantem sieci informacyjnej dla młodzieży Eurodesk.

Pewnego dnia, jedna z dziewczyn uczęszczających na zajęcia, zapytała mnie czy też może zostać takim konsultantem. Wraz z koleżanką pojechały na szkolenie wprowadzające do Warszawy, ale że obie były niepełnoletnie, to mi przypadło towarzyszyć im w roli opiekuna. Wieczorem, dla zabicia czasu chcieliśmy obejrzeć jakiś film. Hitem były wówczas "Galerianki". Do kina jednak mieliśmy daleko, toteż zdecydowaliśmy się pójść na musical "Metro".

Na miejscu okazało się, że wejściówki były już wyprzedane, zostało tylko 5 wycofanych rezerwacji. Kasjerka pozwoliła nam wejść pod warunkiem, że weźmiemy wszystkie. Tak zrobiliśmy. Kiedy aktorzy wyszli na scenę, Agnieszka z zachwytem krzyknęła "Romeo!". Roześmiałem się. Na scenie pojawił się mój kolega z festiwalu Gama w Kołobrzegu - Krzysiek Rymszewicz, który występował również w innej produkcji Studio Buffo. Po spektaklu, gdy emocje opadły, Agnieszka wypowiedziała jedno magiczne zdanie...

FAJNIE BYŁOBY ZAGRAĆ TAKĄ ANKĘ

I po powrocie z Warszawy zaczęła przepisywać całe libretto. Tydzień później przyszła do mnie z gotowym scenariuszem, nie wiedząc, że w międzyczasie napisałem do teatru z prośbą o udostępnienie materiałów. Minęły następne trzy tygodnie i otrzymaliśmy scenariusz, część podkładów oraz, co najważniejsze, zgodę na nieodpłatne wystawianie.

Teraz trzeba było stworzyć grupę. 8 lutego 2010 roku odbył się cating. Przyszło 16 osób. Niektóre kompletnie z kosmosu, inne znałem z zajęć. Powstała tajemnicza nazwa "Grupa M", która po pierwszym spektaklu miała zmienić się w "Grupa Metro", ale tak się ostatecznie nie stało.

Spotykaliśmy się raz w tygodniu. Większość układów tanecznych opracowała młodzież, która na zajęciach tańczyła Hip-Hop. Gorzej było ze śpiewem. Dniami i nocami rozpisywałem piosenki na głosy, bo nie dysponowaliśmy zapisem nutowym.

Do budowania scenografii wykorzystywaliśmy stare listewki, zasłony z okiem i wszystko inne, co było pod ręką. Ośrodek  nigdy nie miał pieniędzy na taką działalność i za wszystko trzeba było płacić samemu. Od znajomego z Gdańska udało mi się wypożyczyć kilka mikrofonów za bezcen. Z kolei Bogdan Sękowski udostępnił nam podesty, dzięki którym na scenie mogło zmieścić się kilkanaście osób. Dzieciaki naprawdę się postarały, dlatego stwierdziłem, że zasłużyły na normalne plakaty z drukarni, a nie drukarki biurowej.

Na początku włączaliśmy tylko kilka starych reflektorów scenicznych w odpowiednim miejscu i czasie. Posiadaliśmy wprawdzie prosty system DMX, ale trzeba było wykombinować jak połączyć muzykę ze światłem. W końcu udało się znaleźć schemat interfejsu, który współpracował z programem muzycznym i można było ustawiać sceny w miejscu muzyki.

Pomimo trudności prace szły błyskawicznie. Przygotowania do oryginalnego "Metro" pochłonęły rok czasu. Nam zajęło to trzy miesiące. Premiera była 6 maja.  W założeniach mieliśmy zagrać tylko w jeden weekend. Publiczność i urząd zaczęły jednak naciskać na więcej...

WIDZĘ CIEMNOŚĆ

Na początku czerwca odbyły się kolejne spektakle. Tydzień później pojawiły się dwa zamówienia w Chojnicach dla 300-osobowej widowni. Należało całość przetransportować i od nowa zamontować tak, aby stało samodzielnie.

Na miejscu okazało się, że do południa odbywają się w ten dzień seanse filmowe. Poszliśmy więc na miasto coś zjeść, po powrocie udało nam się rozstawić nagłośnienie, ale na wieczór znowu były zaplanowane projekcje. Koledzy z Chojnickiego Centrum Kultury udostępnili  mi klucze, pojechałem do domu po śpiwór, jedzenie, coś ciepłego w termosie i po skończonych seansach samodzielnie zabrałem się za rozkładanie scenografii. Zajęło mi to całą noc. O 7:00 rano, kiedy zacząłem programować oświetlenie przyjechał autobus z grupą. Widownia czekała na korytarzu, aż skończyłem pracę. Podczas drugiego aktu nagle zgasło oświetlenie. Okazało się, że jest źle zaprogramowane. Zszedłem po schodach i włączyłem je ręcznie. Z czasem przyzwyczailiśmy się, że przy każdym występie dzieje się coś nie tak.

"Metro" miało blisko 1500 scen, a programowanie tego zajmowało około 5 godzin.

GRAMY DALEJ

Sezony teatralne pokrywały się u nas z rokiem szkolnym. Jesienią "Metro" wróciło do Czerska, ale już pod koniec pierwszego sezonu pojawiły się pomysły na nowy spektakl. Tym razem chcieliśmy stworzyć coś własnego. Powstał nawet scenariusz, ale ostatecznie z niego zrezygnowaliśmy. Natomiast mocno przypadł nam do gustu "Romeo i Julia", dlatego znowu napisaliśmy do Studio Buffo, które i tym razem odpowiedziało pozytywnie.

Niestety nadal brakowało nam środków. Zdecydowałem się sprzedać mój syntezator - Roland JV-90. Pewnego dnia przyszedłem do kierownika i poinformowałem go, że robimy spektakl, w związku z czym sprzedaję instrument i nie będę miał na czym grać. Z pieniędzy kupiliśmy kartony do scenografii, plakaty oraz wynajęliśmy mikrofony.

W budowie spektaklu uczestniczyła cała grupa. Młodzież przychodziła po lekcjach, a czasem nawet w trakcie i malowała scenografię. Zawsze około miesiąca zajmowało mi przemyślenie w jaki sposób ją zaprojektować, żeby całość się zmieściła. Z kartonu zbudowaliśmy pięciometrowy jacht, który ochrzciliśmy mianem "Julia". Nie stać nas było na podesty, więc pożyczyliśmy drewniane płyty, z których dobudowaliśmy scenę. Na 2,5-metrowym kole tańczyła Rozalina, a wszystko chowało się w pałacu. Grupa ćwiczyła zmianę scenografii w momencie ściemnienia. Zajmowało im to 20 sekund.

W sezonie 2010/ 2011 zagraliśmy "Romka" jakieś 20 razy na zmianę z "Metro".

OD ZERA

Po dwóch latach zaczęliśmy organizować występy w miejscach zupełnie do tego nie przystosowanych, takich jak hale sportowe, gdzie trzeba było wszystko postawić od zera. Szkoła w Osiecznej stała się naszym poligonem. Jeśli tam mogliśmy przygotować spektakl, to znaczyło, że możemy przygotować w każdym innym miejscu.

Otrzymaliśmy prośbę, by zagrać charytatywnie dla małego Tymka i dochód przeznaczyć na zakup specjalnego "mówika" dla chorego chłopca. Autobusy szkolne przywoziły uczniów z różnych miejscowości. Publiczność schodziła się z okolic i nie tylko. Tego dnia udało się zebrać 4695 złotych. Na koniec połowa grupy stała na scenie i płakała.

SCHODY

W oparciu o dotychczasowe spektakle napisaliśmy projekt do programu "Młodzież w działaniu". Wówczas zabrakło pieniędzy, ale projekt tak bardzo spodobał się organizatorom, że zadzwonili do nas, byśmy złożyli go ponownie za pół roku. Dostaliśmy 22, 5 tysiąca złotych.

Od samego początku braliśmy się za trudne spektakle. Wielokrotnie powtarzałem, że to nie jest do zrobienia, ale potem okazywało się, że grupa dawała radę. Każdy zdążył się już wciągnąć w nurt musicali i miał swoje ulubione. Padały różne propozycje co zrobić, "Grease", "Footloose"... Aż wreszcie zatrzymało się na "Tańcu wampirów".

Jedyny teatr w Polsce, który miał prawa do tego spektaklu, to Teatr Roma z Warszawy. Na naszą prośbę odpowiedział Daniel Wyszogrodzki - autor polskiego przekładu. Napisał, że się zgadza i przesłał link do polskiego libretta. Tym razem jednak nie otrzymaliśmy żadnych aranżacji, ponieważ muzykę gra na żywo orkiestra. To było daleko poza granicami naszych możliwości. Przeszukaliśmy więc internet, część sami dograliśmy. Spektakl zaczął się tworzyć, lecz grupa zaczęła się rozjeżdżać.

Mieliśmy problemy żeby zebrać i zachęcić ich do pracy. Przestali przychodzić, albo przychodzili w kratkę. W pewnym momencie miałem nawet ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Dzięki Emilii Błocińskiej udało nam się jednak doprowadzić spektakl do końca.

Skontaktowałem się z chojnicką "Grupą PAT" i żeby zmotywować naszą młodzież, powiedziałem im, że mogę to zrealizować z inną grupą. Wraz z Emilką spotkaliśmy się z "PAT" w zakładzie poprawczym, gdzie wynajmowali salę ze sceną. W ciągu jednej godziny nauczyli się jednej piosenki. Nasi się w porę otrząsnęli i zdecydowaliśmy, że grupy zagrają razem.

Premiera była w kwietniu, a przygotowania zaczęły się od jesieni. Miejsce i scenografia znowu stanowiły barierę, którą trzeba było przeskoczyć. Kiedy poprosiłem znajomego o drewno, zapytał mnie tylko czy buduję dom. Powiedziałem, że tak. Czoło scenografii stanowiła bowiem olbrzymia chata, szeroka na 9 i wysoka na 4,5 metra, a gdy się ją otwierało, tworzyła pałac hrabiego Von Krolocka ze schodami na sali balowej. Konstrukcja była dwupiętrowa z możliwością wejścia na górę. Do tego trzeba było zrobić 3 niezależnie działające kurtyny.

Za pieniądze z projektu zorganizowaliśmy w Osówku wyjazdowe warsztaty.  Mieliśmy nocleg, wyżywienie i salę do dyspozycji. Wykorzystaliśmy to na ćwiczenia od rana do późnego wieczora. Można śmiało powiedzieć, że ten spektakl powstał tam w ciągu trzech dni pracy.

"Taniec wampirów" zagraliśmy jeszcze raz w listopadzie i później już do niego nie wróciliśmy. Zmiana kierownictwa w Ośrodku Kultury sprawiła, że pojawiły się schody...

DLA ALICJI

Gdy dyrekcja oświadczyła, że mamy grać jeden spektakl na rok, zaczęliśmy myśleć o  stworzeniu niezależnego stowarzyszenia, które pozwoliłoby nam wyjść spod kontroli Ośrodka. W czerwcu 2014 roku zgłosiłem się do Janusza Stokłosy z prośbą o biletowanie spektakli. Chcieliśmy w ten sposób zarobić na dalsze występy.

Nieco wcześniej nadarzyła się okazja, by grupa wyjechała do Francji na zaproszenie Polonii. Środki zostały przekazane, lecz do wyjazdu koniec końców nie doszło. Na szczęście mogliśmy wykorzystać te pieniądze i w rezultacie zakupiliśmy nowy sterownik DMX, nowe oświetlenie, skanery i pierwsze reflektory LED. Tak się jednak złożyło, że jednocześnie straciliśmy część wyposażenia. Dyrekcja stwierdziła, że w Ośrodku  nie ma miejsca dla naszej scenografii i jeśli nie zabiorę jej do 30 kwietnia 2014 roku, to zostanie spalona. Rok po tym jak trafiła do mnie na podwórko nie nadawała się już do użytku. Warunki atmosferyczne poradzą sobie z każdym kartonem.

W końcu otrzymaliśmy zgodę na odpłatne występy i postanowiliśmy zagrać w Starogardzie Gdańskim. Miał to być spektakl w ramach akcji "Metro dla Alicji". Ala Borkowska była wtedy po udarze i chodziło o zebranie funduszy na rehabilitację. Kino "Sokół" obiecało pomóc w sprzedaży biletów oraz plakatowaniu. Wszystko było już przygotowane, ale dyrekcja bez naszej wiedzy pojechała do kina i zrobiła nam nieźle pod górkę. Tydzień przed spektaklem okazało się, że ani plakaty nie poszły na miasto, ani bilety nie zostały sprzedane. Byliśmy zmuszeni odwołać występ. Po tym wydarzeniu między nami poszło na noże. Dostałem zakaz pracy z grupą i 3 miesiące urlopu.

MAM TEGO DOŚĆ!

Po powrocie 19 września czekał mnie sąd kapturowy. Pod moją nieobecność, dyrekcja zdążyła sporo namieszać i nastawić młodzież przeciwko mnie. Stwierdziła, że przez moją niegospodarność kończą się środki grupy. Przedstawiła wyciąg, z którego wynikało, że  wydali kilka tysięcy na spektakle, ale pominęła fakt, że pieniądze, które zarobili za te spektakle powinny wrócić na konto grupy, a przejął je Ośrodek, jako instytucja, przez którą przechodzą ich finanse. Gdyby tego było mało, otrzymałem zakaz wystawiania spektakli.

Mogłem jednak wciąż pracować z grupą. Zgłosiliśmy się więc do Chojnickiego Centrum Kultury, które zajęło się promocją oraz sprzedażą biletów, dołączyła do nas grupa z Chojnic i podczas czterech wieczornych spotkań przygotowaliśmy "Metro".

Pod koniec października powstało stowarzyszenie. Dokumenty trafiły do sądu, stowarzyszenie miało podstawę prawną, bo odbyło się spotkanie założycielskie, ale nie mieliśmy jeszcze osobowości prawnej nadanej przez sąd. Podpisaliśmy umowę z Chojnickim Centrum Kultury, że w chwili gdy to nastąpi, oni przeleją nam pieniądze. Wcześniej grupa nie mogła zarabiać, a w momencie zawiązania stowarzyszenia zarobione środki nie mogły zostać wydane na żaden inny cel. Nikt już nie mógł nas okraść.

Dyrekcja znowu próbowała nam utrudnić; przyjechała do Chojnic, ale ją wyśmiali. Usiłowała nawet interweniować w Studio Buffo, ale oni mieli prywatną umowę z mną.

W Chojnicach zagraliśmy pod koniec stycznia 2015 roku. Bilety sprzedały się na 2 tygodnie przed spektaklem. W marcu uzyskaliśmy osobowość prawną i zostały nam przelane pieniądze, za które zorganizowaliśmy warsztaty. Ze Studio Buffo przyjechali do nas wspomniana już Alicja Borkowska i Andrzej Kociałkowski. Później napisaliśmy projekt do gminy na obóz warsztatowy i udało nam się zabrać 22 osoby na tydzień w góry.

Wyjazd był na początku sierpnia, a ja do końca lipca miałem umowę z Ośrodkiem Kultury. W kwietniu dyrekcja wręczyła mi wymówienie. Po powrocie zostałem bez pracy. 6 miesięcy później  objąłem nowe stanowisko w Łęgu, a jeszcze przed końcem roku, tamtejszy Ośrodek otrzymał dotację na grupę, którą zabrano z Czerska. Mieliśmy dwa dni żeby wydać te pieniądze. Kupiliśmy większość obecnego sprzętu; mikser, mikrofony, nagłośnienie i oświetlenie. Grupa miała dalej funkcjonować, ale trudno było ich przywozić na spotkania. Starsi członkowie powyjeżdżali, ukończyli studia i rozpoczęli swoje życie, a nawet mają teraz własne dzieci. Wydawało się, że to już koniec...

- Jarek

ZNOWU TO SAMO

W czerwcu 2017 roku zwróciłem się do Jarka z prośbą o pomoc w wystawieniu spektaklu i dałem do przeczytania scenariusz, którego pisanie zajęło mi blisko pół roku. Zgodził się. Znowu mieliśmy spektakl, ale brakowało grupy, która mogłaby go zrealizować. Ogłosiliśmy casting, lecz tym razem nikt się nie pojawił. Zaczęliśmy więc dzwonić, pisać, na różne sposoby kontaktować z osobami, które mogły zagrać dane role.

7 września spotkaliśmy się wszyscy przy jednym stole w Ośrodku Kultury w Łęgu. Część obsady stanowili dawni członkowie grupy, niektórzy posiadali doświadczenie sceniczne nabyte w innych okolicznościach, ale byli też i tacy, którzy mieli przeżyć na scenie swój debit.

Premierę wyznaczyliśmy wtedy na listopad. Problemy jednak pojawiały się niemal na każdym kroku, a skład osobowy zmieniał się w trackie prób. W końcu w lutym udało nam się po raz pierwszy stanąć przed widownią, która bardzo ciepło przyjęła nowy spektakl. Dwa miesiące później zagraliśmy "Wiktorię" w Chojnicach dla ponad tysięcznej publiczności.

Teraz z nadzieją spoglądamy w przyszłość.

 

- Grzegorz